Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/309

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — odpowiedzieli kapitanowie. — Gdy stopnieją lody na oceanie, „Witeź“ popłynie do Europy i tu już nie powróci.
— Więc rzucacie te bogactwa na łaskę losu? — pytał dalej Bezimienny, kurcząc cienkie palce.
— Nic to już nas nie obchodzi! — odparł Pitt. — Bogactwo dla bogactwa, to — najgłupsza rzecz! My chcemy korzystać z niego, chcemy żyć podług własnych upodobań.
— Doskonale! — rzekł Bezimienny. — Rozumiem to i tak samo postąpiłbym na waszem miejscu, panowie. Niestety z powodu tymczasowej niezgody z policją i sądami uczynić tego nie mogę. Muszę spędzić w ukryciu jeszcze osiem lat... Ja i Puhacz, a z nimi kupa innych... Proponuję panom zawiązanie spółki z naszą partją dla dalszej eksploatacji „Złotej Studni“. Będziemy odkładali waszą część lub przy okazji przesyłali wam, panowie. My już to omówiliśmy pomiędzy sobą. Będziemy wam oddawali połowę zdobytego złota...
— Zgoda! — rzekli kapitanowie.
— Tylko jeszcze jeden mały warunek, raczej prośba! — ciągnął Bezimienny. — Musimy nasze przedsiębiorstwo uzgodnić z prawem, tu obowiązującem. Panowie zechcą załatwić tę sprawę w najbliższym konsulacie rosyjskim, któremu będą wpłacali podatek od wywożonego złota. Chcemy istnieć i działać prawnie. Kupcy sprowadzą dla nas potrzebne zapasy, zgodzą inżyniera i lekarza. Wszystko będzie w porządku.
W godzinę później była zawarta umowa, którą podpisali kapitanowie i nowa załoga, niegdyś sprowadzona przez Miguela. Jednak nie wszyscy zechcieli pozostać na Tajmyrze.
Do Pitta zbliżył się Rudy Szczur i mruknął nieśmiałym głosem: