Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego tam do stu zerwanych kotwic? — wrzasnął kapitan — Prowansalczyk.
— Potrzebuję pracy — zaczął Pitt.
— No, to stawaj i nie gadaj długo! — przerwał mu kapitan. — Muszę znaleźć jeszcze pięćdziesięciu ludzi, bo inaczej nie zdążę na termin wyładować statku!
— Chwileczkę, kapitanie — wtrącił Pitt. — Przysługa za przysługę! Ja panu w godzinę naprawię sieć, a pan kapitan wyrobi mi stałą posadę w biurze swojego towarzystwa lub na statku.
— Nie zawracaj mi głowy! — ryknął kapitan. — Całą sieć djabli wzięli, a ten mi gada o naprawie. Gdzie tu znaleźć takie sznury? Nowej sieci dziś nikt nie pożyczy. Wszystkie krany pracują...
— To już moja sprawa, kapitanie. Jeżeli pan powierzy mi sieć, wtedy, po wyładowaniu statku, muszę mieć posadę. Jeżeli zgoda, to winda za godzinę będzie czynna.
— Jeżeli to nie blaga, zostaniesz majtkiem na mojej „Akrze“, jeżeli skrewisz, skręcę ci twarz na przeciwległą stronę medalu tak, że będziesz patrzał ciągle poza siebie! — rzekł kapitan, podnosząc przed nos Pitta bardzo wymowną pięść.
— Zgadzam się na te warunki! — zaśmiał się Pitt i pobiegł do sklepu ze sznurami.
Kupił tu pęk cienkiego szpagatu manilli i powrócił do porwanej sieci.
— Z tych nici będziesz plótł sieć? — krzyknął wściekłym głosem marynarz.
— Cierpliwości, kapitanie! — uspakajał go Pitt i zaczął szybko zwijać sznury w gruby, mocny powróz, mocniejszy od lin okrętowych, czego nauczono go w więzieniu.