Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdybyście tak, kapitanie, wzięli mnie ze sobą i potrafili ochronić od nowego ula, pojechałbym z wami! Dokąd — to już obojętne...
— Dobrze! — rzekł Biały Kapitan. — Obiecuję wam to, Juljanie Miguel.
Nie chcieli pozostać też Polacy, marzący o powrocie do kraju, tem bardziej, że byli już ludźmi zamożnymi i wiedzieli, że potrafią pracować z pożytkiem dla siebie i ojczyzny.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich Kula Bilardowa, przybrawszy wspaniałą postawę i połyskując łysiną, zabrał głos:
— Czcigodna publiczności! — mówił stary komik. — Cyrk — piękna rzecz, wolność, chociażby na ławce bulwarów lub pod krzakiem olszyny, — też dobra, kupa złota na Tajmyrze — ho, ho, cudo! Jednak, klnę się na moją czuprynę, dość mi tego! Stary jestem... Po kościach reumatyzm chodzi, jak clown po drabinie, serce skacze bezładnie jak źle wytresowany piesek na arenie, to przodem, to tyłem, niewiadomo, kiedy i jak... Różne myśli gnębią człowieka, trochę wstyd dokucza, trochę gryzie sumienie, no — i tęsknota... Nie wiem za czem, czy za kim, ale tęsknota!... Ja mogę bez obawy powrócić do mego miasteczka, szczególnie teraz, gdy jestem wypchany złotem, jak ryba ikrą, jak kapciuch tabaką... Ja nie mam szczególnych porachunków z policją. Ciągle wpadałem im w oko, bo mam dostojnie łysą czaszkę, czerwoną buzię i, gdy się trochę zadymię alkoholem, bywałem buńczuczny i niepokorny. Oprócz tego miałem przyjaciół, niemile widzianych przez panów policjantów... Zresztą wszystko w porządku, nawet paszport, aczkolwiek o lat dwadzieścia przedawniony, lecz najprawdziwszy!