Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.

i skrzącemi się w słońcu, jak olbrzymie diamenty, wyrzucone z nieznanej otchłani.
Całą wiosnę i lato trwały roboty w „Złotej Studni“ i na obszarze kotliny Numy. W końcu lipca dopiero buchnął słup dymu z komina „Witezia“, rozległy się zapomniane słowa komendy, pobiegły przez kluzę łańcuchy wyciąganych kotwic i syrena długo huczała, jęczała, żegnając zebranych na brzegu ludzi, pozostających na nową zimę i noc polarną.
Kapitanowie z rozrzewnieniem i smutkiem spoglądali z mostku na tłum obcych im niedawno włóczęgów, zebranych z całego świata, a takich bliskich teraz, uczciwych i bohaterskich.
Nareszcie Olaf Nilsen rzucił komendę do maszyny:
— Mały chód! Naprzód!... Sztorwał na nord!...
Za rufą „Witezia“ zakotłowała się i zapieniła woda, rozbijana śrubą szonera. Statek drgnął i powoli ruszył naprzód.
Wtedy Pitt Hardful raz jeszcze objął wzrokiem wpatrzonych w niego Bezimiennego, Puhacza, Borsuka, Larka, Crew, Szuberta, Falkoneta i wszystkich tych, z którymi spędził długie miesiące pracy, niebezpieczeństw i tęsknicy zimnej nocy.
Coś drgnęło mu w sercu może po raz pierwszy od czasu, gdy jako dawna „trzynastka“ wyszedł za bramę więzienną, wysoko podniósł zdrową rękę i krzyknął donośnym głosem, pełnym siły i wiary:
— Niech żyje wolny, śmiały i potężnie dążący do celu człowiek — Zwycięzca!
Głuche głosy odpowiedziały mu z brzegu zgodnym okrzykiem.
Biały Kapitan słyszał te głosy, lecz słowa zagłuszył stuk maszyny i pochłonęło oddalenie...