Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/318

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedyś przyrzekliście, że uczynicie to dla niej... — szepnął Nilsen. — Elza powinna być wolną, czy dlatego, aby spokojnie czekała na was, czy poto, abyście mogli, Pitt Hardful, przysłać swój telegram gratulacyjny.
W głosie Norwega brzmiało szyderstwo.
Pitt podniósł głowę i rzekł:
— W Londynie oddam sprawę Elzy wprawnemu adwokatowi. Dostanie rozwód...
— Tak? — mruknął Nilsen. — Macie rację! Od czegóż adwokaci?
Biały Kapitan nie mógł zrozumieć, czy było to nowe szyderstwo, czy przyznanie mu słuszności. Znowu zaczął chodzić po mostku, paląc fajkę.
— Nie będziecie wiedzieli, kapitanie Siwir, czy Elza Tornwalsen jest wolna, czy nie, gdy porzucicie nas... — szepnął Nilsen.
Pitt milczał kilka chwil, namyślając się nad odpowiedzią, bo wiedział, że Norweg ją powtórzy Elzie. Przed oczami przesunęła mu się wiotka, silna postać, błysnęły szeroko rozwarte oczy rybaczki.
— Trzeba z tem skończyć raz nazawsze! — pomyślał Pitt i suchym głosem powiedział dobitnie:
— Mówicie tak, jakbyście byli swatem Elzy, kapitanie Nilsen! Powtarzam, że ta kobieta mnie nie obchodzi i losy jej są mi obojętne. Zresztą, jest bogata i da sobie radę. Nie mówmy już o tem!
— Nie mówmy — zgodził się Nilsen. — Teraz dopiero przejrzałem was...
— Mylicie się, Olafie Nilsen! — odparł z nagłą nienawiścią w głosie Pitt. — Nie przejrzeliście mnie! Nie! Ja sam siebie nie przejrzałem i boję się rzucić wzrokiem w głąb moich uczuć i myśli. Boję się, bo mógłbym osłabnąć, zaniechać zamiaru zemsty.