Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zgoda, jeżeli pan nie handluje niewolnikami i nie jest piratem, — odpowiedział Pitt.
— Ludźmi nie handluję, lecz czasem kogoś się puści na dno, gdy zajdzie potrzeba, — mruknął olbrzym.
— Przy mnie tego nie będzie! — rzekł spokojnie Pitt.
— Zobaczymy! — znowu mruknął nieznajomy, a skośne oczy błysnęły.
— Zobaczymy! — powtórzył z łagodnym spokojem Pitt. — Płynę z panem.
— Zrobione! — zawołał marynarz. — Nie będziesz żałował, jeżeli zechcesz być posłuszny moim rozkazom. Po dwóch — trzech latach obłowisz się, niczem bankier z angielskiego City.
— Bardzo to pożądane, kapitanie! — zauważył Pitt, przyglądając się olbrzymowi. — Mam tylko pewne zastrzeżenie, bardzo zresztą drobne.
— Mów, — burknął olbrzym. — Widzę, że jesteś prawnikiem, bo lubisz dużo gadać.
— Długo milczałem — z uśmiechem odpowiedział niedawny aresztant — więc chcę się teraz nagadać. Ale to tylko na początku. Później będę mówił tylko wtedy, gdy zajdzie potrzeba. Więc co do moich zastrzeżeń, to dotyczą one posłuszeństwa i wzajemnego naszego stosunku.
— Wzajemnego stosunku! — zapytał marynarz, podnosząc ramiona. — Co to takiego?
Pitt wybuchnął śmiechem, bo już wiedział teraz z kim ma do czynienia.
— To się wyjaśni powoli z naszej rozmowy! — odpowiedział. — Najpierw o posłuszeństwie. Będę posłuszny, jak najsprawniejszy żołnierz, lecz do czasu, póki nie zamajaczą przede mną mury więzienia, nie-