rządnej dmy[1] lub zdradliwej szarugi[2] gdzieś w pobliżu raf, — odrazu ukończysz „uniwersytet“ marynarski i zostaniesz sztormanem, jak się patrzy! Zresztą, nie poto cię tu, mister Siwir, wziąłem. My, wszyscy jak tu jesteśmy, gadać nie umiemy. Przeto nas oszukują, nabierają po portach i na komorach celnych, wyzyskują armatorowie, a my nieraz odpowiadamy pięścią, lub nożem. Wynikają stąd sądowe sprawy, tak że już w paru portach nie możemy cumować[3] naszego „Witezia“... To najważniejsza rzecz! A później — musisz nas leczyć na wypadek choroby lub rany.
Pitt słuchał olbrzyma i widział, jak oczy marynarzy z nadzieją i ciekawością wpatrywały się w nowego sztormana.
— Bronić waszych interesów mogę i krzywdzić was nikomu nie pozwolę, bo na prawie się znam — rzekł uspokojony Pitt. — Co do leczenia, to, chociaż nie jestem lekarzem, potrafię być wam pomocnym, miałem przez dwa lata porządną praktykę.
Mówił prawdę, gdyż więzienny lekarz zawsze brał go do pomocy, a nieraz nawet wprost posługiwał się nim, nie mając czasu, lub ochoty przychodzić do chorych aresztantów.
— Więc o czem tu gadać, sztormanie! — zawołał kapitan, uderzając Pitta po ramieniu. — Zaraz pojedziesz z bosmanem na brzeg, zakupisz leków na osiem miesięcy i wszystkiego, co ci będzie potrzeba. A pamiętaj, że ruta[4] nasza zawadzi o zwrotnik Raka i o Ocean Lodowaty.