Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! — mruknął Pitt — kawał świata!
— „Witeź“ jest podjezdny,[1] maszyny ma silne, a i ożaglowanie pierwszej klasy — mówił Nilsen. — Nie bój się, sztormanie, gdy pojedziemy na północ, wszystkie rumy[2] napchamy węglem angielskim i to — najlepszym!
— Ja się nie boję, ja się cieszę! — zaprotestował Pitt. — Lubię morze i dużo podróżowałem na statkach, rozumie się jako pasażer, nigdy nie marząc o tem, że będę kiedyś marynarzem i do tego — sztormanem.
— Schodzimy na brzeg, sztormanie! — odezwał się bosman Ryba. — Jolka już spuszczona stoi przy sztymborku.[3] Zejdziemy lesicą.[4]
Załoga przyglądała się z ciekawością pierwszym krokom nowego sztormana, lecz Pitt, od dzieciństwa uprawiający sporty, zręcznie zbiegł do łódki, czepiając się chwiejnych stopni bujającej drabinki.
Bosman wiosłował, a Pitt przyglądał się mu z ciekawością. Ryba, jeszcze roślejszy i bardziej potężny niż Olaf Nilsen, miał takież złociste włosy, młodą, tępą twarz, niebieskie oczy i szerokie usta człowieka o prostaczym umyśle. Na obnażonych do łokci rękach miał wytatuowane motyle, kwiaty, jakieś kobiety w kapeluszach, zawiłe litery chińskie.
— Z pewnością upiększono pana tem na Wschodzie? — zapytał Pitt.

— Dwa lata temu chodziłem na „Witeziu“ do Nagasaki, sztormanie. Tam mi te zabawki nakłuli Japończycy w porcie za dwa amerykańskie dolary. Już jesteśmy. Cumujcie, sztormanie!

  1. Lekki w biegu.
  2. Magazyny pod pokładem.
  3. Prawy bok statku.
  4. Drabinka sznurowa.