Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Pitt wyskoczył i zarzuciwszy linkę na palik, stojący na wybrzeżu, zręcznym ruchem zaciągnął węzeł.
Spostrzegł to bosman i uważnie obejrzał wiązanie.
— Nie morski to węzeł, lecz mądry i mocny. Nauczcie mnie tego na deku w wolnej chwili! — poprosił.
— Rzecz — łatwa, i chętnie to uczynię — zgodził się Pitt. — Teraz idę po zakupy, bosmanie. Gdzie znajdę jolkę?
— Będzie tu stała, a gdybym odpłynął, machnijcie w stronę „Witezia“ czemś białem. Z mostku zmiana dojrzy i pchnie łódź do brzegu z którymś z majtków. Do nocy wszyscy będą wolni.
— A w nocy? — spytał Pitt.
— W nocy wychodzimy w morze, gdzie będziemy się ładowali, — odparł Ryba.
— Co się będzie ładowało?
— To nie moja rzecz, w tem głowa kapitana, — odparł bosman wymijająco. — Jego pytajcie, nie mnie.
— Skąd wy jesteście, bosmanie? — zmienił rozmowę Pitt.
— Ja z brzegów Białego Morza, pochodzę z rosyjskich Pomorzan, co wyznają starą wiarę, — rzekł i z melancholijnym uśmiechem dodał: — Daleko, stąd nie widać!...
— A nasz kapitan, czy też się urodził w waszych stronach? — dopytywał sztorman.
— Nie! On — Norweg, ale nie czysty, bo matkę miał Laplandkę, dlatego ma czarne, skośne oczy i policzki, jak u Tatara. Ale to dzielny, śmiały żeglarz! Takich już mało po morzach chodzi.
W głosie bosmana zabrzmiały nuty szacunku i dumy.
— Lubicie Olafa Nilsena? — zadał pytanie Pitt.