— Boimy się go, bo straszny w gniewie i niesamowity — szepnął Ryba, — wszystko wie, wszystko widzi... Lecz hojny i spełnia przyrzeczenia. Wszyscy będziemy prędko bogaczami, nawet Tun-Lee, chociaż w każdym porcie, gdy wyjdzie na brzeg, zgrywa się w karty i kości. Hazardowny kuk!
— Załoga zgodnie z sobą żyje? — wypytywał dalej sztorman.
— Jak Bóg da! — odparł niepewnym głosem bosman. — Na brzegu — to dobrze, ale po trzech, czterech miesiącach pływania różnie bywa... Dzieją się nieraz straszne rzeczy... Gdyby nie kapitan... Ale sami, sztormanie, ujrzycie to... wkrótce...
— Jaka przyczyna niezgody? Powiedźcie, bosmanie!
— Sami dowiecie się... — szepnął, podnosząc szerokie bary. Ciężko wzdychając, marynarz z tajemniczą miną zaczął zapalać fajkę.
— Już mam do rozwiązania dwie zagadki: nocne ładowanie „Witezia“ na pełnem morzu i przyczynę swarów. Jak na pierwszy dzień mego urzędowania — to dostateczne! — pomyślał Pitt i ruszył do miasta.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.