Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Już ściemniło się zupełnie, gdy Grecy opuścili pokład szonera i krypa odpłynęła w stronę molo.
Załoga spożywała kolację. Na mostku pozostał tylko kapitan i Pitt, oparty o sztorwał.
Nilsen wpatrywał się w ciemności.
— Czy nic nie widzicie tam na południu, mister Siwir? — zapytał nagle, podchodząc do sztormana.
Pitt zaczął uważnie oglądać morze, spowite gęstym mrokiem.
Na lewo i na prawo co kilka sekund migały ognie bak,[1] zapalały się i gasły czerwone i zielone płomyki pływających bakanów, wskazujących drogi wyjścia z portu.
— Nie o te sygnały pytam! — mruknął kapitan. — Patrzcie tam, dalej! Czy nic nie spostrzegacie na pełnem morzu, tam gdzie już niema bakanów.
Minęła blisko godzina, nim w oddali mignęło światełko i, zakreśliwszy trzy razy szeroki łuk, zgasło.
— Widzieliście? — spytał Nilsen.
— Widziałem! — odpowiedział Pitt. — Ktoś machnął trzy razy latarnią, uwiązaną do wysokiego drąga.
— Sztormanie, zbiegnijcie do kajut-kompanji i, gdy ludzie skończą posiłek, niech bosman zastąpi mnie na warudze, a wszyscy niech staną na swoich miejscach. Wkrótce wychodzimy z portu. Jeść będziemy później razem, mam do pomówienia z wami.
Gdy Pitt zbiegał z mostku, w oddali nieznani ludzie powtórzyli swój sygnał.
— Widzę, do stu rekinów! — zaryczał kapitan i ręką trzy razy zasłonił latarkę na sztymborku, odpowiadając komuś, zaczajonemu śród fal na otwartem morzu.

Wkrótce wyciągnięto kotwicę, szczęknęła, zaturkotała maszyna i „Witeź“ zaczął chyżo pruć łagodne

  1. Baka — latarnia morska.