Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

fale, mijając dużą bakę, która błysnęła na chwilę i oświetliła podejrzliwem okiem czarny kadłub statku; w pobliżu zaczerniał i zniknął mur brekwateru, a wtedy głęboko oddychająca pierś morza jęła podnosić i opuszczać drobny szoner Olafa Nilsena.
— Zaczynam nowe życie! — pomyślał Pitt.
Kapitan zawołał go do kajuty. Zaczęli jeść. Kapitan długo milczał.
Sztorman też nie odzywał się, czekając na rozmowę.
Nareszcie Norweg, wychyliwszy dużą szklankę dżynu, pochylił się do Pitta i szepnął:
— Jeszcze nic nie rozumiecie, mister Siwir? Teraz dopiero będziemy się ładowali! W Portugalji ma wybuchnąć rewolucja. Potrzebują tam broni i innych rzeczy dla wojny. Dostarczymy im tego!
— Kontrabanda wojenna — zauważył Pitt — może nas zaprowadzić do więzienia; tego nie chcę i to sobie zastrzegłem, kapitanie!
— Czy myślicie, że ja chciałbym oddać życie na „Witeziu“ za gnicie w kamiennym worku? — zaśmiał się Nilsen. — Nie! Żadnej kontrabandy nie wieziemy. Każdy przecież może wynająć dla siebie taki szoner, jak mój. Może odbyć na nim weselną podróż z Marsylji do Rio, odwieźć ciało zmarłego wujaszka z Folkestone do Nowego Jorku, naładować dzikie zwierzęta i cyrkowych błaznów w Hamburgu i przerzucić wszystko do Buenos-Ajresu, a my będziemy sprawowali warugi, czyścili maszyny, palili węgiel w piecach kotłów i płynęli tam, dokąd nas wynajęto za dobre pieniądze. Tak samo wieźlibyśmy hurt australijskiego bydła, wory z brazylijską kawą, lub wsypaną luzem pszenicę argentyńską. Czyż nie tak, sztormanie?