Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie czekał długo, gdy otwarły się drzwi i wszedł Pitt. Był spokojny i miał, jak zwykle, obojętną twarz i mocno zaciśnięte usta.
— Jak tam z ładowaniem, sztormanie? — zapytał kapitan.
— Wszystko skończone! — odparł Pitt. — Już płyniemy, tymczasem na żaglach, aby trochę się oddalić pocichu i nie zwracać na siebie uwagi portowych dozorców. Telegram pana oddałem, jeszcze dziś go wyprawią ludzie pana.
— Jakto? — wrzasnął Grek. — Ja też płynę?
— Istotnie, pan płynie razem z nami, panie Panopulos. — odpowiedział Pitt, zapalając fajkę. — Najlepiej będzie, gdy pan osobiście odda swoje towary firmie Janis. My przecież, jak dorożkarze, wieziemy, ale nie możemy załatwiać cudzych spraw, nie zupełnie zwykłej miary. Zresztą, na powrotnej drodze bezpłatnie odstawimy pana do któregoś z francuskich portów. Tak będzie najlepiej! Pan będzie spokojny, kapitan — też, młoda Portugalja otrzyma kulomioty, bo przecież pan nie zechce, żeby ten ładunek dostał się w ręce urzędników komory celnej, policji lub konsula starego rządu lizbońskiego? Pan przecież wie, czem to może grozić?!
— To — gwałt! — znowu wrzasnął Grek.
— Piękny mi gwałt, skoro pan o nim mówi przy szklance whisky! — zaśmiał się sztorman, pykając fajką.
Nilsen, oparłszy na stole potężne ramiona, trząsł się ze śmiechu. W tej chwili zahuczała maszyna „Witezia“. Statek drgnął i, dygocąc, nabierał coraz większego rozpędu.
Z pokładu doniosła się komenda bosmana: