Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Będziecie, sztormanie, mieć jeszcze powyżej głowy wiatru, szturmów, wielkich wałów, co niosą na sobie białe „gęsie“[1], żagli i innych nieraz bardzo przykrych rzeczy. Raczej módlcie się, prosząc niebo, aby zawsze biegła w powietrzu tylko lekka bryza, a po morzu — szeroka „głada“.[2] Gdy się morze zacznie „kurzyć“ „grać“ — cięża będzie praca!...
— Niech tak będzie, gdy się już nauczę sam prowadzić „Witezia“ i oddawać komendy, inne niż wybijanie sygnałów, posyłanie ludzi do biesiadni na obiad, lub forkasztel[3] na wypoczynek.
Pitt wypowiedział te słowa z tak szczerą rozpaczą, że Olaf Nilsen parsknął głośnym śmiechem.
— Ognisty z was marynarz, mister Siwir! — zawołał.
— A jakże inaczej? — odparł Pitt. — Zechciejcie mnie zrozumieć, kapitanie, że czuję się niewymownie głupio. Noszę tytuł sztormana, a żadnego sztormu[4] na oczy nie widziałem. Pech!
— Płyniecie dopiero czwartą dobę! — pocieszał go Nilsen. — Zdążycie wszystkiego spróbować. Morze na te przyjemności i rozrywki nie jest skąpe dla nas — marynarzy.
Poza służbą Pitt Hardful dużo myślał o swojem życiu.

Szedł zwykle na sam koniec dziobu i, oparłszy się o burtę, patrzył, jak „Witeź“, pchany naprzód potężnemi uderzeniami śruby, ciął i płatał powierzchnię morza, odrzucając na obydwie strony wysokie, mieniące się w słońcu tysiącami błysków, a w nocy fosfo-

  1. Pienny czub fali.
  2. Spokojna fala.
  3. Kajuta załogi na przedzie okrętu.
  4. Najsilniejszy wiatr na morzu.