Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

rycznemi zielonemi ognikami, wodne skiby, z pluskiem i łoskotem rozpryskujące się na miljony bryzgów i piennych strug.
Pittowi zdawało się, że to morze w szalonym pędzie mknie na ostry, stalowy dziób „Witezia“, a nie mogąc go skruszyć, rozstępuje się przed nim, szczerzy białe kły i biegnie dalej. Mimowoli obraz ten wywoływał porównanie. „Witeź“ stawał się wielkim, potężnym pługiem, odwalającym na nieobjętej okiem ruchomej roli skibę po skibie, a one znów się łączyły z sobą, tworzyły macierzystą glebę niby nigdy nie ruszoną ostrym lemieszem.
— To — życie ludzkie! — myślał Pitt Hardful. — Każdy z nas tnie jego powierzchnię i odrzuca mniejsze lub większe skiby. Całe ludy czynią to samo, ryjąc i burząc olbrzymie połacie. Lecz zorana powierzchnia z biegiem wieków wyrówna się sama, zatrze ślady orki i siewu, zniesie i ukryje pod nasypami piasku i ziemi najwyższe, najdumniejsze gmachy i, niby płachtą, przysłoni wszystko zielskiem i drobnemi zaroślami, które z czasem mogą się zmienić w gęste, dziewicze lasy...
Pitt robił sobie gorzkie wyrzuty.
Rozumiał, że proceder, wykonywany przez „Witezia“ w tem pływaniu, nie był zupełnie uczciwy. Naturalnie, że prawo nie mogło karać za to, lecz bądź co bądź wszyscy ludzie z załogi wiedzieli, że robią rzecz zakazaną.
— Nie powinienem był przykładać do tego ręki i dawać swoich rad! — myślał. — Dlaczego „Witeź“ ma wozić kulomioty dla portugalskich rewolucjonistów i ukrywać swoj ładunek, leżący w rumie, pod niewinnemi towarami i różnemi gratami okrętowemi? Dlaczego nie wiezie węgla do Dakaru, pszenicy lub mąki na Przy-