Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

kamienistemi, gdzie śmierć czyha na każdym zakręcie ścieżki, za każdym odłamem skały, za każdym pniem zwalonego drzewa, lecz wyjdę na szeroki gościniec i ten musi zaprowadzić mnie daleko... tam, gdzie mój rodzony brat nie będzie się wstydził spotkania ze mną i śmiało nazwie mię po imieniu... Tak będzie!
W mgnieniu oka twarz Pitta Hardful zmieniła się do niepoznania.
Był to znowu sztorman „Witezia“, taki, jakim go poznała cała załoga, gdy po raz pierwszy w towarzystwie kapitana Olafa Nilsena stanął na deku szonera.
Oczy mu ściemniały i nabrały twardego, bacznego wyrazu, usta mocno się zacisnęły, aż zadrgały mięśnie koło uszu, na twarzy zjawił się zwykły, spokojny uśmiech z odcieniem znudzenia i obojętności, taki obcy dla zaciętych, surowych warg i nieruchomych źrenic długo ściganego, przyczajonego zwierza.
Zdawało się Pittowi, że nikt na statku nie widział go w chwilach jego słabości i wewnętrznej walki.
Jednak na pokładzie „Witezia“ znalazł się jeden człowiek, który podpatrzył sztormana.
Gdy Pitt stał w ulubionem miejscu na dziobie szonera, a dusza jego miotała się w męczącej rozterce i w ciężkiej mgle wspomnień, przed okrągłem okienkiem forkasztelu zjawiła się młoda, niewieścia twarz Ottona Lowego. Szeroko rozwarte oczy długo patrzyły na zgnębioną, stroskaną postać sztormana i nie mogły oderwać się od niej.
Otto Lowe stał przed okienkiem i przyciskał obie dłonie do mocno bijącego serca, śledząc każdy ruch Pitta, każdy grymas bólu, marszczący mu czoło i usta.
Gdyby sztorman wiedział o tem, z pewnością nie zdziwiłby się, że jego zmieniona twarz nie uszła uwagi