majtka, gdyż pośród załogi „Witezia“ młody marynarz był jedynym człowiekiem, zachowującym uczucia ludzkie i zdolność do zrozumienia cierpień obcego człowieka.
Inni — to byli półdzicy żeglarze, żądni złota i krótkich, silnych, burzliwych wrażeń na lądzie, gdy po kilkumiesięcznej znojnej, wyczerpującej pracy na morzu, rzucali nareszcie gruby tał[1] czeladzi portowej, która cumowała statek, mocno przywiązując go od dzioba i rufy do słupów przystani; marzyli o tem nadbrzeżu z jego szynkami, tawernami, domami gry, gwarem, muzyką i rubasznemi, wesołemi dziewczynami, łakomemi na amerykańskie dolary, angielskie funty i ciężkie hiszpańskie durosy.[2]
Ludzie ci dążyli do bogactwa, lecz żaden z nich nie wiedział, w jaki sposób mógłby je zużyć. Nie posiadali żadnych planów życiowych, żadnych zamiarów i upodobań, wymagających zamożności. Ich rozrywki, nałogi i nawyknienia pozostały prostacze, chociaż każdy z nich zwiedził niemal cały świat i włóczył się nie tylko po wszystkich morzach, lecz też po londyńskim Regent Street i Piccadilli, po bulwarach Marsylji i Bordo, po kanałach Amsterdamu i Wenecji, po zgiełkliwym nowojorskim Broodway’u, po wspaniałem granitowym nadbrzeżu Petersburga, po złocistym Bundzie wesołego Frisko[3] i po barwnej szanghajskiej Nanking-Road. Na ich potrzeby życiowe zupełnie wystarczało zwykłe myto marynarskie, regularnie co miesiąc wypłacane, a z premjami i dodatkową płacą za odbyte ruty nie wiedzieli co robić i po pijanemu rzucali zbywające pie-