Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

Tylko Otto Lowe był innym człowiekiem. Innym chociażby dlatego, że szynki, zniszczone zielone stoły w spelunkach gry hazardownej, bary, zatłoczone marynarzami różnych narodowości i pijanemi kobietami, pełne zgiełku, krzyków, nieraz ciężkich łkań i odgłosu strzałów rewolwerowych, lub ryku i wycia bijących się ludzi, nigdy prawie nie widziały wiotkiej postaci młodego marynarza z „Witezia“.
Podpatrzywszy zmienioną twarz sztormana i jego zgnębioną postawę, Otto Lowe odrazu zrozumiał, że w duszy nieznajomego przybysza, jakim był dla wszystkich majtków „mister Siwir“, zagnieździł się palący ból lub tęsknota.
Tego nie mogliby zrozumieć ani Olaf Nilsen, ani Michał Ryba lub mechanik Mikołaj Skalny, nawet wtedy, gdyby stali nawprost sztormana i wpatrywali się w twarz jego z odległości pół-jarda, nie zrozumieliby, jeżeliby nawet sam Pitt Hardful zwierzył się im z miotających nim uczuć.
Jak może zrozumieć ciężar wilgotnego skwaru równika północna sosna, płaszcząca się po kamienistej glebie, wykoszlawiona, lecz potężna, głęboko wżarta korzeniami w ziemię i skałę?
Jak może zrozumieć siłę zastrzyku surowicy przeciw wściekliźnie rozjuszony dziki bawół, w szale bijący rogami w pnie olbrzymów dżungli i w omszałe głazy, ukryte w mroku kniei?
Oprócz Pitta Hardfula na „Witeziu“ był jeszcze jeden dręczony niepokojem człowiek. Coprawda męczyła go obawa wyłącznie o swoją skórę.
Był to Grek, tak podstępnie porwany przez sztormana.