— Przybyliśmy po część ładunku bo otrzymaliśmy telegram, — oświadczył mały człowiek z feluki.
— Spuścić falrep![1] — krzyknął kapitan.
Zgrzytnęły na blokach łańcuchy i wkrótce na deku zjawił się Syryjczyk, przedstawiciel firmy Janis. Rozpoczęło się wyładowywanie skrzyń z kulomiotami i nabojami, skargi Panopulosa, wyjaśnienia Pitta i Nilsena, wreszcie melodyjny brzęk szklanek z winem i whisky i wesoły śmiech ludzi siedzących w biesiadni.
Po północy Syryjczyk razem z Panopulosem przeszli na felukę, bo Grekowi szoner zbrzydł do reszty.
„Witeź“ zaś ruszył naprzód całą siłą pary, aby o wschodzie słońca dojść do Casablanki.
Istotnie, gdy pierwsze, jeszcze blade, zamglone promienie słońca zarumieniły szpile[2] masztów stojący na bakborcie sztorman ujrzał białe budynki i ciemnozielone plamy ogrodów dużego miasta, ze strzelającemi nad niem kwadratowemi minaretami meczetów muzułmańskich, uwieńczonych złotemi kulami i półksiężycami.
Słońce wschodziło coraz wyżej i minarety stawały się różowe, później złote, a gdy wielka gwiazda dzienna ukazała swoją płomienną tarczę — rozległe miasto wyłoniło się z morza, przyodziane w jaskrawe, połyskujące srebrem szaty.
— Ta najwyższa wieża — to minaret sułtana Sidi Mohameda ben Abd Alleba, — rzekł, podchodząc do burty, kapitan. — Podpływamy do Casablanki! Wesoły to port!