— No, tak... obchodzi. Nie gniewajcie się, mister Siwir, zły dziś jestem, jak djabeł rogaty...
— To się każdemu może przytrafić! — zauważył sztorman. — Rozumiem was, kapitanie...
— Co macie rozumieć? — zapytał Nilsen, podejrzliwie patrząc mu w oczy.
— Obawiacie się o swój szoner, waruga mocno „pod gazami“, jesteście z tego powodu źli... — odpowiedział Pitt.
Kapitan milczał i rozważał, czy to jest wszystko, co miał na myśli sztorman, czy tylko zręczny wykręt.
— Eh! — westchnąwszy głęboko, szepnął Olaf Nilsen. — Powiedziałbym wam... lecz mało się znamy... Jeszcze nie rozgryzłem was...
— Najlepiej nie zwierzać się z tajemnic, kapitanie! — poradził Pitt. — Często się tego później żałuje i nieraz psuje ludziom stosunki. Nie mówcie lepiej...
— Niech i tak będzie! — mruknął Nilsen, a w głowie błysnęła mu myśl: — Ten już wszystko zwęszył!
Stał się jeszcze posępniejszy i wlewał w siebie arak, jak gdyby chciał utopić w nim jakieś męczące myśli.
Pitt rozglądał się po sali i po Placu Zegarowym, widocznym z werandy kawiarni. Wszystkie stoliki były zajęte przez gości. Czasami po kilku siedziało przy jednym.
Urzędnicy, żołnierze, przybywający ze swoich „bled“[1], rolnicy i pastuchy berberyjscy i arabscy, koloniści francuscy, hiszpańscy, włoscy, kupcy różnych narodowości, Syryjczycy, Żydzi, Anglicy, Amerykanie, robiący jakieś interesy i nic napozór nie robiący, a żyjący z wielkim przepychem w hotelu „Excelsior“; jakieś mocno umalowane kobiety o niespokojnych, biegają-
- ↑ Berberyjskie słowo, oznaczające wieś.