Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

cych oczach; czarne, straszne arabskie „gezzana“ — wróżki i czarownice; uliczni przekupnie, co chwila podchodzący do gości, siedzących w kawiarni „Króla Piwa“, chłopaki, wykrzykujący nazwy miejscowych dzienników: „La presse marocaine!“ „Le petit marocain!“; tajemniczy Arabowie w szerokich burnusach i olbrzymich słomkowych kapeluszach, bacznie przyglądający się białym ludziom, — stanowili tłum, wypełniający lokal kawiarni. Głośno rozprawiano o giełdzie, taryfach celnych i przewozowych, o statkach, cenach towarów, eksporcie i imporcie, o nowych zarządzeniach władz; cicho szeptano po kątach, często na ucho, o rzeczach tajemnych, nikomu nieznanych, a ocierających się o najsurowsze paragrafy prawa karnego; hałaśliwie grał jazz-band, dzwoniły kufle i kieliszki, biegali lokaje, a tłusty właściciel liczył pieniądze i wrzucał do kasy marokańskie banknoty i drobne monety; Arabowie dobijali interesu z tajemniczemi kobietami o podkutych oczach i ukarminowanych wargach i kłaniali się im, przykładając obciążone pierścieniami palce do czoła, ust i piersi...
Przez Plac Zegarowy przechodził oddział czarnych żołnierzy z rudym francuskim sierżantem na czele; w cieniu, pod murami dawnej fortecy siedzieli żebracy, mieszkańcy arabskiej dzielnicy, przekupnie z noszami orzechów ziemnych, daktyli, melonami, winem, pękami zielonej, aromatycznej mięty i paczkami liści tytoniowych. Przechodnie wchodzili i wychodzili z europejskich sklepów, pociągających ku sobie dużemi szybami okien i barwnemi wystawami. Obok Francuzów i Anglików, handlowali siodłami, czaprakami i długiemi karabinami o lufach, nabijanych srebrem Maur i Berber, a trochę dalej — jakiś Hindus, pokazywał przetykane