Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

nie kadłuby i dębowe kloce w kuchni, a ten porwał pijanego robotnika, jak piórko, wyniósł na ulicę i, pochyliwszy głowę naprzód, od tyłu nadał mu nogą takiego rozpędu, że, gdyby nie najbliższa ściana, niefortunny gość stoczyłby się chyba do samego oceanu.
Tłum gości na ten widok znacznie się uspokoił.
Na wolnej przestrzeni pośrodku izby zjawiali się jedni po drugich nowi tancerze, tancerki, błaźni, śpiewacy, grajkowie i kuglarze. Coraz bardziej podbudzany trunkami tłum wynagradzał oklaskami wszystkich z jednakowym zachwytem, dziękował okrzykami, przeraźliwem gwizdaniem i poczęstunkiem, ciągnąc ulubieńców do swoich stołów, lub też wlewając im na widowni alkohol w gardła i wpychając w usta daktyle, winogrona, pomarańcze, cygara.
Nagle... Pitt nie zdążył nawet zrozumieć, co się stało, — wybuchnęło straszliwe zamięszanie i popłoch.
Jakiś mocno podchmielony i odurzony kifem kapral senegalski, w jasno-żółtym mundurze, przepasanym czerwoną wstęgą, w czerwonym fezie, wysoki, jak palma, o zwierzęcych szczękach, błyskających białemi kłami, w niepohamowanym zachwycie i dzikiej radości z rozmachem klepnął Ottona Lowego po plecach, aż się rozległo dokoła.
Młody marynarz obrócił się w jednej chwili i pięścią ugodził Senegalczyka w podbródek. Czarny kapral zabełkotał coś niezrozumiałego i z pianą na sinych wargach stanął w groźnej postawie przed majtkiem.
— Biała skóra umie bić znienacka! — ryczał. — Może spróbujemy się oko w oko? Co?
Nie dokończył, gdyż Olaf Nilsen, przewróciwszy stół, stanął przed nim.
— Może i ze mną? — warknął.