Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

Lowe namoczoną w fontannie chustką okładał sobie oko. Tylko Olaf Nilsen i pokraczny Mito szli spokojnie, od czasu do czasu zerkając na poszarpane, porwane ubranie, z milczącą, dziką radością zacierając ręce i prostując spracowane ramiona.
— Udało się wam, kapitanie, pokazać mi Casablankę! — drwiącym głosem odezwał się Pitt. — Istotnie, wesoły port!
— Niema co! — parsknął śmiechem Nilsen. — Zabawiliśmy się! Będziemy długo pamiętali, a tamci — jeszcze dłużej.
Zaczęły się opowiadania, śmiechy i przechwałki.
— O co właściwie poszło? — zapytał sztorman.
— A jakże! — zawołał Norweg. — Ten kapral ośmielił się dotknąć swoją czarną łapą naszego Lowego!
Mówiąc to, ogarnął ramieniem młodego marynarza i przycisnął go do siebie.
Lowe zręcznym ruchem wyślizgnął się z objęć kapitana i odszedł na stronę.
— Nie jestem przecież czarnym kapralem senegalskim! — mruknął z żalem i wyrzutem Nilsen.
— Jeszcze gorzej robicie, kapitanie! — odpowiedział majtek surowym głosem.
— Nie będę... nie będę! — tłumaczył się zmieszany olbrzym.
Pitt przyglądał się tej scenie i nic nie rozumiał. Różne myśli przychodziły mu do głowy.
Może Otto Lowe jest kobietą, ukrywającą się w ubraniu marynarskiem? — myślał... — Ale gdzież tam? Bije się jak najlepszy zawadjaka, służbę pełni narówni z innymi, zna morze i okręt... Nie — niemożliwe! Może jest jakąś znaną osobą, nad którą swoją opiekę roztacza kapitan? Może inni też wiedzą o tem i mają