Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

Na tę rozmowę wyszedł ze swojej kajuty Olaf Nilsen. Żadnych śladów, pozostałych po nocnej bójce, nie można było dojrzeć na ponurej twarzy i potężnych rękach kapitana.
— Czego tu szukasz? — mruknął, rzucając ukośne spojrzenie na Kalema.
Ten zaniemówił pod groźnym wzrokiem Norwega. Wyręczył go Pitt.
— Czcigodny Kalem przybył do kapitana ze sprawiedliwą prośbą. Chce, aby mu wypłacono dwieście franków za potłuczenie szkła i parę połamanych stołków.
— Dwieście franków?... — podnosząc ramiona, zapytał zdumiony Nilsen. — Tylko...
— Tak obliczyliśmy razem z Kalemem, — dorzucił, uśmiechając się, Pitt.
Nilsen sięgnął do kieszeni marynarki i, wyjąwszy kilka banknotów, podał je Arabowi.
— Dobry, łaskawy, wspaniałomyślny sidi... — zaczął Kalem nową litanję skarg i skamłań, lecz Pitt pochylił się mu do ucha i szepnął:
— Bierz, przyjacielu, i zmiataj stąd, bo inaczej kapitan każe cię wrzucić za burtę... Woda zaś dziś bardzo mokra, a i rekiny mogą się nawinąć, bo dziś właśnie widziano jednego w porcie...
Po chwili Kalem, robiąc selam po selamie szybko zbiegał chodnikiem na brzeg, coś mrucząc sobie pod nosem i gniewnie potrząsając brodą.
— Dziś nie warto nikomu z „Witezia“ pokazywać się na mieście — mruknął kapitan. — Mogą wyniknąć awantury, wdadzą się władze...
— Zupełnie słusznie! — przytaknął Pitt. — Po takim szturmie, jaki urządziliście wczoraj, nie dużo mamy