Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

przyjaciół w Casablance! Chyba tylko ja mogę pokazać się na ulicach.
Załoga była skazana na nudy na pokładzie, sztorman zaś wyszedł na miasto.
Przebiegał ulicę po ulicy, w pobliżu Bab-Marakesz zaczął zaglądać do sklepów arabskich, żydowskich, syryjskich, hinduskich i coś kombinował, bo pytał o ceny towarów, zapisywał, obliczał. Wreszcie, siadłszy na bulwarze, ciągnącym się wzdłuż morskiego wybrzeża, długo myślał, marszcząc czoło i mrużąc oczy.
Powrócił na statek przed wieczorem i, spotkawszy Nilsena, rzekł do niego:
— Chciałbym z kapitanem pomówić poważnie!
— Kto może bronić tego? — odpowiedział Norweg. — Każcie podać do mojej kajuty whisky, wody, lodu i przychodźcie!
Wszedłszy do kajuty, ujrzał Nilsena, zanoszącego się od śmiechu.
— Gracko wczoraj spisaliście się, sztormanie, w tawernie! — zawołał, wciąż roześmiany.
— Spisywaliście się raczej wy, kapitanie, i nasi marynarze! — odpowiedział Pitt. — Ja wystąpiłem na pole bitwy raczej w roli Anioła pokoju z gałązką oliwną.
— To te dwa rewolwery nazywacie, sztormanie, oliwną gałązką pokoju? — zanosząc się od śmiechu, spytał Nilsen.
— Anioł zawsze powinien wiedzieć, co do kogo zastosować — odciął się Pitt, nalewając sobie whisky.
— Chciałem prosić was o pewne wyjaśnienie, — zaczął sztorman. — Mówiliście kapitanie, że popłyniemy teraz na północ, aby handlować z dzikiemi szczepami rybaków?