Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciekaw jestem... — mruknął Nilsen, podnosząc głowę.
— Słuchajcie uważnie, kapitanie, i starajcie się mnie zrozumieć! — ciągnął dalej Pitt. — Wiecie, że wojna niedawno się skończyła, że w Rosji szaleje rewolucja i klęska. Nikt nie może tam dostarczyć towarów do północnych obszarów tego olbrzymiego kraju, bo nawet po miastach odczuwa się brak rzeczy najniezbędniejszych. Fabryki stoją, zapasy wyczerpane, handel z zagranicą ustał zupełnie. Na północy tubylcy oddawna już nic nie mają i wielu rzeczy łakną więcej od alkoholu, bo od tego zależy ich życie, los rodzin i koczowisk.
Nilsen gwałtownie się podniósł i zaczął chodzić po kajucie.
Zaczynał rozumieć, do czego zmierzał sztorman.
— Poczekajcie, mister Siwir! — zawołał. — Przypominam sobie jedną pływankę swoją na północ Kanady. Dwa parowce, wożące towary, nie doszły tamtego roku na czas. Śród ludności powstała panika. O, wtedy nabiłem całą skrzynię kanadyjskiemi dolarami za taki lichy towar, jak mąka, tabaka, cukier i sól!
— Właśnie! — podtrzymał go Pitt. — To miałem na myśli. Możemy naładować „Witezia“ tkaninami, cukrem, solą, herbatą, prochem, taniemi strzelbami, hakami na ryby, sznurami i nićmi, siekierami, żelazem wszelkiego rodzaju, naczyniem... szczegóły obmyślilibyśmy później w drodze do Hamburga. Tu zaś kupimy wzorzystych tkanin arabskich i mosiężnych naczyń, gdyż niezawodnie więcej przypadną one do gustu dzikim rybakom, niż nasze europejskie wyroby. Jak myślicie, kapitanie Nilsen?