Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

Pitt uczuł, jak łzy szczęścia zaczęły napływać mu do oczu i ściskać gardło, więc odrazu opanował wzruszenie i szepnął do siebie:
— Nie czas się cieszyć! To — początek zaledwie. Przede mną, być może, jeszcze lata całe walki z przeciwnościami, ciężkie zawody, wybuchy radości i mrok rozpaczy... Ucisz się, serce, bij równo i spokojnie, czy to w chwilę szczęścia, czy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa!...
Z zadumy wyrwały go kroki dwojga ludzi na dole tuż pod mostkiem.
— Elzo! — rozległ się znajomy, ponury głos Olafa Nilsena. — Elzo! Kiedyż powiesz mi choć jedno słowo nadziei? Ty widzisz, ja upadam już w męce... Miłość dla ciebie i zazdrość wypaliły we mnie radość życia. Ja umiem teraz być tylko groźnym... Już godzina wyzwolenia zbliża się. Jestem bogaty... wkrótce będę jeszcze bogatszy... Lecz ja nic nie wiem, nic nie wiem... Nigdy nie słyszałem od ciebie słowa nadziei, Elzo!
Pitt odrazu wszystko zrozumiał, co się działo na szonerze, i nawet nie spojrzał na dół, aby ujrzeć tę, którą Olaf Nilsen nazywał Elzą i mówił do niej pełne męki słowa głęboko utajonej, palącej miłości. Nie chciał podsłuchiwać, lecz nie mógł się też poruszyć na mostku i zejść z niego, aby stojący na dole ludzie nie spostrzegli, że został świadkiem największej tajemnicy „Witezia“. Siedział więc, bojąc się nieostrożnym ruchem zdradzić swoją obecność.
Znowu rozległ się głos Nilsena:
— Ja nie mogę znieść, gdy który z majtków podchodzi do ciebie i spogląda ci w oczy. Dusza się we mnie rozrywa wtedy, a ręce same się ciągną, aby porwać