Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Ani cienia dumy lub pychy nie wyczuwał Sprogis w tej bezwiednej zadumie i tęsknocie łagodnych, szafirowych oczu Panina, a wtedy serce malarza bić przestawało i jak gdyby z zawrotną szybkością padało do stóp genialnego artysty, który pociągał go ku sobie ni to wartki prąd rzeki, ni to przepaść bezdenna. Z trudem wstrzymywał się Sprogis, aby nie szeptać słów uwielbienia, nie schwycić dłoni tego cudnego młodzieńca, Efeba czystej sztuki, Antynousa natchnienia, i nie przycisnąć jej do ust w religijnej niemal ekstazie.
Jednak nastrój ten rozpraszał się wkrótce.
Zimny, dotkliwy dreszcz rodził się w mózgu Sprogisa i biegł leniwie jego zwojami, budząc odruchy uśpione i bezwładne. I znowu — nieukojony, tępy ból zwątpienia, drażniąca podejrzliwość i ten znany mu już, natarczywy, dochodzący z daleka głos ostrzegawczy dręczyć go poczynały i judzić. Ożywały niezatarte jeszcze wspomnienia... gorycz z powodu porażki na konkursie... uznanie wyższości Panina... a obok — silniejsza od wszelkich rozumowań i pobudek — zwykła zawiść, ta ponura, tchórzliwa, pałająca zemstą zawiść kainowa. Jak niewidzialny pyłek śmiertelnej trucizny, zawiść ta jadowita była i mroczna. Odganiał ją od siebie, usiłował zdławić i rozproszyć w skłębieniach i labiryntach sprzecznych uczuć — zachwytu, uwielbienia, szacunku, miłości niemal, lęku i nienawiści, wstydząc się, w duchu zadając gwałt własnej woli i umyślnie, bez zastrzeżeń korząc się przed genialnością Panina.
Sprogis pił dużo, żeby zagłuszyć w sobie odgłosy rozterki wewnętrznej, lecz przyzwyczajony