Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

zupełnie obco, nie mając do nich żadnego pociągu. Wszystko, co malował, o czym marzył, tętniło żywą krwią, owiane było radością lub cierpieniem człowieczym. Jego bies łazienny i jego przezroczyste, majaczące „dekle“ wyszły nie z wyobraźni, lecz ze wspomnień, atawistycznie odziedziczonych wraz z kształtem jego czaszki, strukturą mózgu i z pierwiastkami krwi.
Panin mógł przejrzeć duchowe oblicze malarza i pragnął połączyć się z dzisiejszym współzawodnikiem w jeden zgodny a mocarny akord, aby uniknąć tytanicznego tragizmu Michała Anioła, udręczonego słonecznością, nieziemską pogodą i harmonią duszy Rafaela Santi. Może też pożądał, jak niemal boski uczeń Perugino, by stać się najwyższym przejawem i najszlachetniejszym połączeniem w doskonałą całość zdobyczy ludzkiego geniuszu, osiągniętego wysiłkiem wielu natchnionych malarzy, i dążyć do bezgranicznej doskonałości?
Ta myśl wzruszyła Sprogisa i gotów był w każdej chwili oddać całego siebie dla zwycięskiego pochodu nowego proroka sztuki. Jednak nadpływało natychmiast inne porównanie. A co stanie się z nim — ambitnym, świadomym swych sił malarzem, jeżeli książę nie posiada dążeń Rafaela Santi, jeżeli wcieliła się w nim zagadkowa dusza Leonardo da Vinci, który prześcignął swego mistrza Andrea Verrocchio i wytrącił mu pędzel z ręki na zawsze? Być może, Panin, jak niegdyś Leonardo, posługiwał się Sprogisem jak najrzadszym, najcenniejszym modelem? Ulubieniec Ludwika Sforzy odprowadzał wszakże skazańców na