Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Bene! — chrząknął jeden z profesorów. — Najlepszy materiał do podsycania ducha — dobre, zacne wino! Ergo — bibamus, amici!
Uczta szybko przekształcała się w ordynarną pijatykę. Mówili wszyscy naraz. Ten i ów z biesiadników ściskał sąsiada lub śpiewał; jakiś oficer usiłował nawet zatańczyć „trepaka“, lecz nogi mu się poplątały, więc zatoczył się i usiadł, podtrzymany przez bacznego na wszystko majordoma. W pewnej chwili przez zgiełk i wrzawę przedarł się basowy głos jakiegoś chudego, wysokiego gościa o surowej, wąskiej twarzy i rozwichrzonych, ciemnych włosach.
Walnął pięścią w stół i krzyknął:
— Ciszy żądam, tłuszczo niesforna! Mówi do was syn chłopski i pisarz, który wyssał natchnienie, jedyną prawdę i polot z piersi matki-ziemi.
— Wiktor Mujżel przemawia! — zawołał Panin. — Proszę o ciszę, panowie!
Pisarz, obciągając na sobie czarną bluzę i poprawiając kokardę z czarnego fularu na żylastej szyi, mówił głosem głuchym, podobnym do uderzeń młota.
— Furda wszystko! Duch nasz nie spotężniał, książę, ino nienawiścią wezbrał i rozpaczą! W ślepym, zapamiętałym gniewie miota się on i szuka ujścia... a jedną tylko ma przed sobą drogę — tę wyboistą, rozstajną, ziemską!... Jak wściekły odyniec nie potrafi podnieść ryja i spojrzeć w oblicze słońca, — nie potrafi też tego człowiek ziemi, nie zapragnie nawet, bo niczego mu to nie przysporzy... Nie zwódź nas, Romanie Piotrowiczu, nie omamiaj fałszywym blaskiem swych niezrozumia-