Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Brahmy, Allaha, czy innego Buddy, słowem — szlachetny Hindus pokazał mi ten drobiazg...
To mówiąc, Mujżel podniósł nad głową mały kryształowy flakonik i ruchem sztukmistrza-magika pokazał go gościom, rycząc zachrypłym głosem:
— To cacko zawiera w sobie... straszną truciznę... kurarę... Jedna okruszyna do krwi i — finis! Zabije ona wieprza i z równym powodzeniem — uduchowionych ględziarzy...
Zbierało się na burdę, więc Panin, udając, że nie słyszał słów pisarza, z uśmiechem podniósł się i zawołał dźwięcznym głosem:
— Przekoczujmy teraz do sali! Tam podadzą nam kawę i likiery.
— I koniak, koniecznie koniak! — wrzasnął jeden z włochatych filozofów.
— Ależ — naturalnie, jaśnie panie! — natychmiast podchwycił jego słowa poważny majordom.
Lejtan podszedł do Hindusa i obejrzał piękny agatowy flakonik w kształcie małej tykwy, ozdobionej delikatną rzeźbą. Nieznany artysta zawarł w niej całą scenę. Kilka drobnych postaci ludzkich w popłochu uciekało przed potwornym bożkiem, który kilkunastu rękami ciskał w powietrze trujące ziarna. Na pierwszym planie leżało dwu Hindusów; mieli stężałe, straszliwie powykręcane nogi i ręce, ciała wyprężone i zgięte, niby drzewca łuków; na twarzach umierających ludzi zastygł wyraz szatańskiego śmiechu lub bólu.
— Cóż to za bajeczna robota! — zawołał Lejtan, pieszcząc zimny kamień flakonu.