Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Wkrótce już brzask zakradać się zaczął do pracowni. Malarz powstał, ociężałym krokiem, patrząc sobie pod nogi, zeszedł z piętra i skierował się do szatni, jak gdyby poprzez grube mury słysząc odgłosy fortepianu, pijackie śpiewy, krzyki i wybuchy śmiechu bawiącego się towarzystwa.
Ubrał się i wyszedł na ulicę.
Instynktownie ruszył we właściwym kierunku i znalazłszy się na moście Mikołajewskim, ujrzał okazały gmach Akademii. Wtedy, odpędzając od siebie wszelkie myśli, które jak odłamki planet wirowały mu w głowie, zataczając ogniste łuki, hucząc nieznośnie i sycząc wściekle, szybkim krokiem skręcił na lewo i wybrzeżem podążył do domu. Miał ręce w kieszeniach płaszcza. Bolały go palce. Nie uświadamiał sobie, że kurczowo zgina je, z całą mocą naprężając mięśnie i ścięgna.
Wszedł na piąte piętro i stanąwszy przed drzwiami szukał klucza.
Przypomniał sobie, że Lejtan ma go w kieszeni kamizelki. Zadzwonił, mocno naciskając guzik.
Po chwili posłyszał kroki i kontraltowy, jak gdyby strwożony głos pani Zenaidy.
Odpowiedział na jej pytanie, więc przekręciła klucz w zamku i spuściła łańcuch.
— Proszę przejść szybko i nie oglądać się! Jestem już rozebrana... — rzekła, uchylając drzwi.
W sieni było ciemno.
Sprogis poczuł lekką woń perfum i kobiecego ciała.
W oszołomionym i wzburzonym mózgu jego odżyły raptem jakieś niejasne wspomnienia, bezładne skojarzenia rzeczywistości z ogarniającą go