W pracowni Sprogisa i Lejtana panowała cisza. Gwałtownie następująca wiosna szalała na świecie, drażniąc i pobudzając aromatem okrywających się listowiem lip i brzóz, świergotem wróbli, basowym, niecierpliwym gruchaniem roznamiętnionych gołębi i śmiechem goniących po parku wychowanek Instytutu Carowej Elżbiety.
Wiosna wtargnęła tu przez okno i balkon snopami rozpryskujących się na szybach sąsiedniego domu promieni słońca, napływając na drgających falach powietrza, przepojonego szafirem pogodnego nieba.
Lejtan zjawiał się teraz do domu dopiero o północy. Spędzał całe dnie w Akademii, a wieczorami spotykał się z Manon lub razem z Paninem odbywał łódką dalekie wycieczki na malownicze wyspy, położone w szerokim rozlewisku potężnej Newy.
Sprogis nie wychodził prawie z domu. Malował z przejęciem i zaciętym uporem.
W metodzie jego pracy zaszły wielkie zmiany.
Zniknęły bez śladu dawna porywcza śmiałość i siła, ogień i polot burzliwy twórczości, przejmującej go zawsze dreszczem mistycznej rozkoszy.