sząc o odroczenie terminu, ponieważ w toku pracy nad odpowiedzialnym obrazem poszukiwanie innego pokoju uważał za wręcz katastrofalne dla siebie.
Żył nadal w nieprzerwanej ani na chwilę męce.
Szczególnie dręczyła go świadomość, że nie może ufać nawet Ernestowi.
Chwilami rozumiał, że przyczyną tego jest wzmocniona czymś przyjaźń Lejtana z Paninem, kiedy indziej znów zdumiewał się tej zaszłej w sobie zmianie stosunku do wypróbowanego druha i ziomka. Drażniło go, że Ernest jak gdyby nic nie spostrzegał i po dawnemu z zachwytem opowiadał mu o Paninie, powtarzając jego słowa i rozwodząc się nad głębią ideologii księcia, śmiał się ze wspólnych z nim przygód i awantur, lub śpiewał monotonne, do wycia wiatru stepowego podobne, stare pieśni taborów cygańskich.
Sprogis milczał wtedy lub patrzał surowo przed siebie, a na zaciętych wargach pełznął mu, niby wąż, uśmiech nieszczery i pogardliwy. I tego też, jak mu się zdawało, ani razu nie zauważył gadatliwy, bezbrzeżnie czymś rozradowany chłopak.
Pewnego razu malarz zadał Lejtanowi niespodziewane pytanie:
— Nic nie malujesz dla swoich sekciarzy, Erneście?
Student zaśmiał się i odpowiedział beztroskim głosem:
— Owszem, ale rzadko... mam dużo roboty w Akademii... Zresztą zrobiłem kilka kopii obrazów bizantyjskich i ilustracje do poematu Romana! Wiesz — bardzo mi się udały!
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.