Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

ponurą twarz. Trwało to jednak krótką zaledwie chwilę, gdyż wnet lęk wyczołgał się ze zmarszczek na czole i wypełnił rozszerzone źrenice bezbarwnych oczu. Znowu niepewnym, chwiejnym ruchem nakładał malarz farby małymi płaszczyznami, ledwie dotykał pędzlem płótna, zdrapywał świeżą warstwę z bolesnym uśmiechem, szukał potrzebnego mu efektu, przyglądając mu się pod światło i z ubocza, z bliska i z daleka. Oddychał przy tym ciężko i chrapliwie.
Lejtan, wyszedłszy z domu, skierował się do pałacu Panina.
Był wzburzony do głębi. Nie mógł się uspokoić i zebrać myśli. Czuł, że w słowach Sprogisa brzmiało ostrzeżenie, którego nie zrozumiał, a bałby się dociekać jego prawdziwego znaczenia.
Odżyły w nim z całą siłą coraz natarczywsze i pełne trwogi nalegania Manon, aby zawczasu odsunął się od obu przyjaciół. Powtarzała mu to przy każdym spotkaniu.
Lejtan spostrzegał nieraz, że zdjęta obawą o niego, szła obok, nie słuchając jego opowiadań o życiu i pracy w Akademii. Wzruszała się za każdym razem, a nawet z jakimś pełnym cierpienia przerażeniem patrzyła na niego, gdy zaczynał snuć plany najbliższej przyszłości, która wydawała mu się taką jasną i prostą, jak szeroka, zalana słońcem droga.
Coś w głębi duszy doradzało mu teraz, aby nie iść do księcia, tymczasem namiętnie pragnął widzieć go, mówić z nim, aby rozwikłać niepokojącą zagadkę.