Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz mi, Romku, szczerze, a ja ci też szczerze odpowiem na wszelkie twoje pytania! Dlaczego w ostatnich czasach zbliżyłeś się do mnie? Mój Boże, rozumiem przecież tę ogromną przestrzeń, która dzieli nasze światy wewnętrzne! Jesteś arystokratą do szpiku kości, estetą, prawie niedoścignionym dla mnie, genialnym artystą, człowiekiem bogatym, wykształconym wszechstronnie, starannie wychowanym. Tymczasem — ja? Czym może ci imponować taki wyrobnik jak ja, syn łotewskiego pastora, początkujący malarz, student jeszcze, mało uczony i zupełnie niewychowany?! Zastanawia mnie to i zdumiewa nieraz...
Książę podniósł oczy na mówiącego i długo przyglądał się Lejtanowi, zupełnie tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy dojrzał go, leżącego pod cuchnącym kocem w izbie starej szopy. Po chwili jednak na twarzy jego zjawił się zwykły, dobrotliwy uśmiech. Dźwięcznym i pieszczotliwym głosem odpowiedział:
— Pragnę ugruntować w tobie żądzę nieziemskiej Prawdy i najwyższego piękna!
Lejtan już otrzeźwiony i zrzucający z siebie niepojęty urok Panina spojrzał na księcia. Setki razy widział na jego twarzy ten sam stereotypowy wyraz, gdy wygłaszał swoje poglądy.
— Człowiek, mówiący zawsze jednakowym głosem i mający ten sam zdawkowy uśmiech promienisto-łagodny, nie może odczuwać podniecenia — pomyślał student i uświadomił sobie natychmiast, że gniew wzbiera mu w piersi.
Wciągnął powietrze całą siłą płuc i odparł spode łba patrząc na księcia: