— Są też i inne powody, zmuszające mnie do zbliżenia się z tobą... Wyczuwam w tym coś dziwnego, chwilami coś z mistyki... Dowiedziawszy się o waszej nędzy i poczuwając się niejako do winy zamierzałem dopomóc Sprogisowi, lecz on odtrącił mnie, a z jego słów i postępowania wywnioskowałem, że, choć w porywie jakiegoś dziwnego uwielbienia całował mnie po rękach, mam w nim nieprzejednanego nigdy wroga... Czuję to wprost przez skórę! Jednak — dziwna rzecz... Ujrzawszy ciebie po raz pierwszy w tym strasznym barłogu, uświadomiłem sobie nagle, że to nie Sprogis, lecz właśnie ty odegrasz w mym życiu rolę... nie wiem, jak ją określić, ale... w każdym razie rozstrzygającą... i straszną...
— Ja?! — zawołał Ernest, ze zdumieniem patrząc na pobladłą raptownie twarz księcia.
Panin w milczeniu skinął głową i jął puszczać kółka dymu.
Siedzieli długo, przyglądając się sobie z jakimś zupełnie nowym zaciekawieniem.
Napięcie ich uwagi i myśli doszło do takiego stanu, że pomiędzy nimi wytworzyło się coś na kształt pola magnetycznego, które pozwalało im rozumieć się bez słów i gestów.
Lejtan uświadomił sobie, że Panin istotnie odczuwa przed nim utajony strach. Książę natomiast nie widział w Lejtanie nic takiego, co by ten strach usprawiedliwiało, lecz też nic, co by go rozwiało ostatecznie.
Wkładając palto Panin rzekł cichym, smutnym głosem:
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.