Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pij, a potem — wstawaj! Dość tego! Nie zamierzam zdychać tu z głodu lub zamarzać powoli...
Odchodząc od posłania, zaklął ciężko i ponuro.
Sapiąc głośno pił gorący napój i zdrowymi zębami kruszył twarde suchary, nieruchomy wzrok wbijając w bielmo okna, za którym zgęszczała się i ciemniała mgła.
Wreszcie cisnął kubek na ladę i wybuchnął złym, syczącym głosem:
— Na szubienicę należałoby posłać naszych rodziców!... Urodzili się w tak zwanych „dobrych, starych czasach“, gdy istniał popyt na inteligenta, a więc mogli z powodzeniem udawać „wybrańców“ i „wyższe istoty“! Tfu, do diabła! Mój ojciec miał powodzenie, jako weterynarz... W Tukkumie i w okolicznych wsiach nazywano go nawet doktorem... Cha-cha-cha! Pan doktór Aksel Sprogis!... Za małżonkę pojął sobie panienkę z ukończoną pensją, oczytaną i skłonną do marzeń wzniosłych, ba — nawet swego czasu wiersze pisała!... I taka to czcigodna para nie zatroszczyła się o uposażenie mnie w nic innego, jak tylko w głupie inteligenckie upodobania i taką samą psychologię, a, zamiast zrobić ze mnie wprawnego, sprytnego rzemieślnika, niezależnego od kaprysu losu i obojętnego na porywy ducha, — z lekkim sercem skazała na nędzne życie!... Nic poza marzeniami i ambicjami nie posiadając, inteligenci mają śmiałość rodzić dzieci i wstrzykiwać w ich żyły jadowite tęsknoty, wytrącając im z ręki zwykłą, istotną broń do walki o byt!... Zbrodniarze!... Leżą teraz na cmentarzu, pyszni