Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

mi, odwalał świeżą skibę. Wszystkie mięśnie rąk, karku i grzbietu występowały mu spod skóry, głowa zapadła się głęboko pomiędzy zwałami napiętych muskułów. Naciskał radło, wbijając lemiesz w ugorną, przywaloną kamieniami, zielskiem i chwastami porosłą glebę, aby żelazo jak najgłębiej wcinało się i pruło szeroką i głęboką bruzdę.
Koń ciągnął pług z wysiłkiem najwyższym. Miał łeb niewidzialny od strony widza, bo opuszczony do samej ziemi, i tylko wyprężony, przysadzisty, cały w guzach zad i nadmiernie rozdęte boki, zdawało się, krzyczały o nieznośnym, ponad siły zwierzęcia znoju pracy.
Z grzbietu i ramion oracza ściekały połyskliwe strugi potu, płaty piany widniały na ciele konia i na ziemi.
Wschodzące słońce nie zdołało jeszcze rozproszyć ciemności i mętnych płacht mgieł przedświtu, gdyż obie postacie czarne jeszcze były, niby mrokiem na wskroś nasycone. Tam i sam słońce rzucało jednak swe błyski wprost w źrenice śmiertelnie znużonym istotom, bo niby krwią poznaczone połyskiwało nieruchome w wysiłku i rozpaczliwym uporze jedno tylko z boku widziane oko rolnika i czerwienił się kawał wystającego naprzód, mocnego podbródka, z lekka ku widzom zwróconego.
Szkarłat słońca zaróżowił płaty piany na grzbiecie końskim i igrał na grzebieniach odrzucanych pługiem wilgotnych płatów ziemi.
Resztę ugoru zalegała jeszcze ciemność, a w niej kotłowały się rozwichrzone wiatrem, upiorne, rosochate wierzby i wysokie, suche badyle.