Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

stej drogi i skrajem pola, na którym tu i ówdzie skupiały się większe gromadki lub samotnie dążące postacie, ledwie widzialne spoza rozkołysanej ściany zboża.
W ołowianych mętach mgły i deszczu nie można było dojrzeć ani twarzy, ani stroju idących, ani nawet odróżnić mężczyzn od kobiet.
Dokądś — w jedną i tę samą stronę poprzez wyboje, kałuże i głębokie koleje dążyli ludzie, sieczeni biczami ulewy, targani porywami wichru, wchłaniani przez ciężką, siwą mgłę, i — tylko w jednym miejscu przerwała się bezbarwna, beznadziejnie szara chmura, a poprzez tę wąską wyrwę runął natychmiast snop promieni słońca — złocisty, kryjący w sobie białość — nieznośną dla oka.
Widzowie mimo woli mrużyli oczy i zasłaniali je rękami.
Ten zwycięski promień na dalszym planie padał na niewysokie, prawie kopulaste wzgórze, gdzie stała mała cerkiewka. W świetle słonecznym skrzyła się ona niby biała, olśniewająca zjawa poprzez drgającą kotarę z milionów połyskujących diamentowymi błyskami i skrami strug i kropelek deszczu. Wszystko, co się znajdowało na tym pagórku, ożyło nagle, rozświetliło się zewnętrznie i rozpromieniło z wewnątrz.
Ożywająca trawa lśniła się, okryta perłami deszczu, uderzały bielą i fioletem kity kwitnących bzów, jarzyły się złocone krzyże na niebieskich kopułkach, a na krużganku i na dziedzińcu, ni to kwiaty nieznane, ni to rozsypana garść szmaragdów, szafirów, rubinów i bursztynów rozedrgała się gamą barw gawiedź ludzka, co skroś deszcz