Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

stężałego w skurczu mięśni i ponuro wpatrzonego w ziemię, bo z niej tylko czerpał swą siłę i mus życiowy.
Student czuł, że jakieś ogniwo niewidzialne fatalnie złączyło człowieka z tym pługiem. Ciągnął go za sobą, coraz bliżej i bliżej do kulistego horyzontu, gdzie miało nastąpić nieodzowne już starcie ze słońcem, lub, być może, musiały wyłonić się nowe horyzonty — tajemnicze i zgrozą przejmujące, o których pisał na Patmosie genialny wizjoner, Apostoł Jan, twórca Apokalipsy.
Nieprzeparta siła pociągała Lejtana, aby iść tuż za olbrzymim oraczem, być może, wyprzedzić go nawet i tego spoconego, zziajanego konia, a wybiegłszy na sam szczyt widnokręgu zajrzeć poza niego. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy spostrzegł Panina rozmawiającego ze Stunkowskim. Posłyszał znowu ni to z daleka głos Manon i nie poszedł naprzeciw księcia.
— Jakież to straszne!... Nędza i niczym niepowstrzymana nienawiść niewolników musu!... — szeptał wylękłym wzrokiem nie mogąc oczu oderwać od obrazu Sprogisa.
Panin, ująwszy rzeźbiarza pod ramię, zbliżył się do Ernesta.
— Mój mały... — ściskając mu dłoń, wyjąkał zachrypłym głosem. — Sprogis dał tak potężny obraz... Szkoda tylko, że nikt nie zrozumie całej zgrozy utajonej w nim tragedii ludzkości... Nie! Nie zgrozy, lecz męki ponad siły!
— Czy i ty także... — wyrwało się Lejtanowi, lecz urwał nagle i zaciął się.