niejszego od ogłoszonego tematu? Namalowałem więc nasz łotewski mit z bladymi „deklami“ — duchami łaźni, z „Wiłkatisem“ — biesem domowym, i z tymi dziewuchami, które, jako niekrwawe ofiary, oddane są niewidzialnemu Molochowi życia... Profesorowie schodzili się, kręcili głowami, podziwiali... i nagle zjawiło się to książątko, nikłe, jak krzak wrzosu, i wystawiło swój „Mit“...
Sprogis skoczył, zerwał wiążący na sznurku obraz i z hałasem cisnął go za piec.
— Moje malowidło to — nieudolna bazgranina rzemieślnika wobec płótna tego arystokratycznego wymoczka! Jakim cudem mógł znaleźć on w swym nędznym, wątłym ciele tak potężny temat i wykonać go z takim szatańskim talentem?! Nic niby szczególnego, a jednak — ile w tym siły, prawdy, myśli i sztuki?! Niewielkie płótno... Niemal czarne tło, a z jego głębi wynurza się głowa Sfinksa, o oczach tajemniczych, zielonych i fosforyzujących... Ach te oczy! Gdym patrzał na nie, czułem, że wchłaniają w siebie wszystkie moje myśli, każdy odruch duszy i wypalają mi w mózgu i sercu zagadkowe słowa: „Jam jest alfa i omega“.
Zapalając się, wykrzykiwał wysokim falsetem:
— Bo czyż nie tak? Religia, etyka a nawet nauki ścisłe zrodziły się w łonie tego, bodaj, najstarszego i nieodcyfrowanego mitu, a wtajemniczeni z zielonych źrenic Sfinksa porywają skrawki jego tajemnicy... zupełnie tak, jak my, z przypadkowego błysku oczu ludzkich, zgadujemy ich
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.