Poza oknami od dawna już świtało, lecz grube kotary nie przepuszczały słabej jeszcze poświaty.
Goście gospodarowali sami, wydobywając ze stojącej pod oknem lodowni coraz to nowe butelki i zakąski.
Sprogis, jak gdyby zupełnie pijany, deklamował po łotewsku, ilustrując słowa ruchami całego ciała.
Nagle umilknął i obejrzał się.
Dyplomata, objąwszy huzara, spał, złożywszy spoconą głowę na jego czerwonym mundurze. Oficer kiwał się i pomrukiwał nieprzytomnie; hrabia Milutin wyciągnąwszy długie nogi na środek pracowni, uparcie wpatrywał się w deseń kobierca i powtarzał w kółko:
— Arabeski... Ara.. ara.. be.. beski...
Obok niego, odrzuciwszy ciemną głowę na białe oparcie fotelu, siedział Lejtan bez ruchu, z zamkniętymi oczami.
Prangel usadowił się w kucki na skórze białego niedźwiedzia i od czasu do czasu uderzał szklanką o szklankę, bełkocąc pijanym głosem:
— Dziń, dziń... i — pęknie w końcu... Cha-cha-cha!
Sprogis zbliżył się do sofy i, oparłszy się na niej kolanem, pochylił się nad Paninem.
Wpatrywał się długo, z jakąś straszliwą uwagą i drapieżnym zaciekawieniem, szukając czegoś w tych pięknych, bladych rysach i na wysokim czole, przez które przeciągnęło się pasemko płowych włosów.
Źrenice Sprogisa, niby dwa ostrza, mocną wymierzone ręką, macały naprężone, tętniące żyły, widzialne pod cienką skórą na skroniach księcia,
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.