Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

W tym szczupłym, niskiego wzrostu młodzieńcu, o zarumienionej na mrozie delikatnej, prawie niewieściej twarzy, ożywionej blaskiem dużych szafirowych, niewymownie łagodnych oczu, poznał swego zwycięskiego współzawodnika — księcia Romana Panina.
Skończywszy z oględzinami lokalu gość zwrócił się do stojącego przed nim Sprogisa.
— Ach... tak, tak! — rzekł z lekkim ukłonem, odgarniając opadające mu na czoło gęste, płowe włosy. — Tak, poznaję... Pokazywano mi pana podczas konkursu... Wystawiliście, kolego, piękne malowidło!
Łotysz parsknął głośno i mruknął:
— Nie po to chyba fatygował się książę, aby przyszedłszy tu prawić mi komplementy?
To rzekłszy posunął nogą zydel i mruknął:
— Proszę siadać... O co chodzi?
Panin usiadł i wyjmując papierośnicę spytał spokojnie i uprzejmie:
— Czy mogę panu służyć papierosem?
— Palę... lecz teraz, gdy nie mam na kawałek chleba, stałem się abstynentem... — zaśmiał się Sprogis złośliwie, nie patrząc na gościa.
— No, to tym bardziej proszę zapalić! Po dłuższej przerwie sprawia to prawdziwą rozkosz — odparł gość kładąc otwartą papierośnicę na stół.
Student zgrzytnął zębami. Zachowanie księcia zakrawało na znęcanie się nad powalonym przeciwnikiem. Sprogis uczuł, że coś mu się porusza w głębi piersi, coś się ślizga z powierzchni mózgu i z wnętrza serca, mknie z zawrotną szybkością,