Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

nic nie znaleziono dotyczącego sprawy zamordowania księcia Romana Panina. Ukłoniwszy się raz jeszcze wyszedł.
Lejtan pozostał sam. Nie miał sił poruszyć się z miejsca.
Siedział na taburecie przy oknie. Głowa opadła mu bezwładnie na leżące na parapecie ręce, z piersi wyrwał się ciężki szloch.
Łkała cała jego istota o niczym nie myśląc, niby nędzny robak, zgnieciona, do ziemi przybita ciężarem zniewagi i nieprzepartego lęku. Długo nie mógł się uspokoić szlochając coraz ciężej i żałośniej.
W pewnej chwili wyczuł, że nici łączące go z szarymi oczami sędziego wyprężyły się nagle i jak gdyby członkami tekturowego pajaca poruszyły kompleksem natrętnych, niepokojących myśli.
Odczuwał jeszcze inną łączność z kimś dalekim i niezmiernie drogim... Ach! Ojciec — stary pastor z białego domku za cmentarzem i... ona — stroskana, myślą przebywająca tu — Manon!
Padł na kolana i wpatrując się w niebo, zarumienione już zorzą wieczorną, usiłował wywołać w sobie nastrój do modlitwy. Długo szamotał się ze zwichrzonymi wokół wspomnieniami, odrywającymi go od połączenia się z Najwyższą Istotą, lecz gdy zwalczył je, próżno szukał właściwych, silnych słów dla wyrażenia swego żalu, skargi i błagania o pomoc. Słów tych nie znalazł w sobie. Powstał więc z klęczek i patrząc w niebo syczał z takim wyrzutem, że natychmiast uląkł się, aby nie wybuchnąć bluźnierstwem: