Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

— I Ty, kogo nazywamy Ojcem naszym i Bogiem, opuściłeś mnie?!
Przeraził go ten syk, bo zrozumiał, że już jedyna rozwiała się nadzieja, zamknięta została ostatnia dla niego droga ucieczki.
Gorycz, ból, strach, zdumienie gryzły go i dręczyły, aż bezdźwięcznym głosem począł pytać namiętnie:
— Com uczynił? Czymżeż gniew Twój ściągnąłem na siebie?
Niebo nic nie odpowiedziało gasnąc i ciemniejąc szybko.
Usiadł znowu oparłszy głowę o framugę okna, wpatrzony w czarne już prawie korony drzew. Pozostawał długo w tej niewygodnej pozie, — nieruchomy, bez myśli.
Ocknąwszy się z odrętwienia spostrzegł, że w pokoju panował mrok, a na ulicy żółtymi plamami znaczyły się już rzadko rozstawione latarnie gazowe, biegnące wzdłuż wybrzeża.
Poczuł dotkliwy skurcz w żołądku. Był głodny. Przypomniał sobie, że przez cały ten bezmyślnie straszliwy dzień nie miał nic w ustach. Pójść do restauracji i coś zjeść?
Opadł go jednak gryzący wstyd. Rewizja... policja... sąd...
Zapewne wszyscy w domu uważają go za mordercę Panina...
Plotka biegnie już po całej Starej Wsi... Może dotarła już do taboru... do Zary... do Akademii, do Manon!...
Zapłakał znowu bezradnie, jak dziecko, przyciskając dłonie do oczu.