Nowy skurcz w żołądku wytrącił go z ciężkiego poczucia biernej zależności od czegoś potwornego, co trzymało go w swej władzy.
Robiąc wielki wysiłek otworzył szafę, wydobył chleb, masło i kawałek sera. Jadł powoli, bo miał zaciśnięte gardło, a żucie sprawiało mu cierpienie. Mocno zwarte przez cały dzień zęby i napięte mięśnie twarzy bolały go. Nalał szklankę wody, lecz przypomniał sobie, że ma butelkę piwa, którą spostrzegł, gdy rewidujący policjant szperał za piecem. Wyplusnąwszy wodę do umywalki, poszedł po piwo trzymając szklankę w ręku. Nie zdążył jednak dojść, gdy posłyszał ciche, ostrożne pukanie do drzwi, a jakiś dziwnie znajomy głos zapytał:
— Czy mogę wejść?
Nie czekając na odpowiedź pytający uchylił drzwi i wszedłszy do pokoju starannie zamknął je za sobą.
Lejtan widział czarniejszą od zalegającej pracownię ciemności postać wysokiego, nieco przygarbionego człowieka.
— Przepraszam!... Ciemno... Zaraz!... Zaraz!... — wyjąkał student.
Odnalazłszy lichtarz zapalił świecę.
Mrużąc oczy od rażącego blasku przyjrzał się stojącej przy progu postaci.
Wpatrywał się długo, ze strachem przypominając sobie rysy, jak gdyby znajome, a zarazem wrogie i napełniające go bezbrzeżnym przerażeniem.
Poznał wreszcie nieoczekiwanego gościa.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.