Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

Wydawszy chrapliwy, zdławiony krzyk odskoczył w najdalszy kąt i, wyciągnąwszy przed siebie ręce jak gdyby do obrony przed nagłym napadem, błagał urywanym szeptem:
— Nie trzeba!... nie trzeba!...
Człowiek zaśmiał się cicho i postąpił krok naprzód zdejmując kapelusz.
— Panie Lejtan... niech się pan nie boi!... To ja — sędzia Stawrowski... Przechodziłem obok spacerkiem i pomyślałem sobie: „wstąpię i pomówię raz jeszcze z tym sympatycznym, wrażliwym młodzieńcem!“ Sprawa jest niezmiernie interesująca i zasługuje na poważną rozmowę! Byłem przekonany, że pan nie będzie poczytywał mi tego za złe, bo zrozumie przecież, że tylko u pana mogę szukać pomocy w wyświetleniu morderstwa w pałacu Paninów... Inni świadkowie to albo wystraszeni na śmierć prostacy, albo też arystokratyczni degeneraci... Co innego pan — inteligentny, zdrowy fizycznie i moralnie, utalentowany człowiek. Pan może mi doradzić... wskazać prawdziwą drogę, którą należy poprowadzić śledztwo! Czy pan zgadza się ze mną? Proszę zatem nie brać mi za złe mego natręctwa i tak późnej wizyty!
Lejtan nic nie odpowiedział. Wciąż stał z wyciągniętymi ramionami jak gdyby odpychając od siebie złowrogie widmo, lecz jednocześnie wyczuwał, że nici, łączące go z tym łysym człowiekiem, stały się grube i mocne jak lina, co ciągnie z nieprzepartą siłą.
— Ratunku!... Boże... Ludzie... — rwały mu się pod czaszką rozpaczliwe, bezładne wołania, pozba-