Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

samego w stanie tak ciężkiego podniecenia... Proszę się ubrać! Pójdziemy razem! Świeże powietrze i ruch dobrze panu zrobi... na nerwy... dokładność i jasność wspomnień... na postanowienia wreszcie... niezbędne postanowienia!...
Lejtan nie zrozumiał zwróconych do niego słów, zapamiętał sobie tylko jedno, że musi się ubrać i iść. Włożył kapelusz i podszedł do drzwi słysząc za sobą ciężkie, trochę szurgające kroki Stawrowskiego.
Szli w milczeniu.
Lejtan zatrzymywał się chwilami i przymykał oczy.
W tych chwilach staczał walkę z napływającymi zewsząd coraz wyraźniejszymi, coraz bardziej gnębiącymi go wspomnieniami. Dręczyły go nielitościwie, gnały dokądś, wlokły, aż stanął tam, gdzie ziemia nagle się urywała.
Spojrzał sobie pod nogi.
Tuż — tuż przed nim czerniała otchłań, a nie dojrzał w niej ciemności, nie wyczuł bezkresnej bezdni, za to wyraźnie uświadomił sobie, że napełniała ją nicość... Przeraziło go fizyczne wyczucie tego, czego nigdy nie mógł objąć rozumem i wyobraźnią.
Zdławił w sobie wspomnienia, odrzucił ich macki czepiające się go i męczące, a otchłań nicości znikła od razu.
Znowu szedł obok Stawrowskiego, pokorny i milczący.
Gdy doszli do Wyspy Kamiennej, sędzia jął mówić jak gdyby do samego siebie nie patrząc na kroczącego obok studenta: