Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dążymy ku jakiemuś nieznanemu a strasznemu kresowi... Człowiek zamierza walczyć z Bogiem... W Jego imieniu wyznacza sobie miejsce na ziemi i stanowisko wśród braci... Biada temu, kto dumnemu szaleńcowi zastąpi drogę!... Zdruzgoce go, zamorduje jawnie czy podstępnie w poczuciu swego zbrodniczego prawa... Nic go nie wzruszy i nic nie przerazi! Może zabić jakiegoś napotkanego nicponia i z tym samym spokojem zamorduje geniusza lub świętego, Bogu miłego człowieka! Kresu dobiegamy — powiadam — i nic nas przed klęską nie ochroni, nic — ino wyrzut sumienia, gorąca skrucha przed Bogiem i ludźmi z serca, na oścież rozwartego, — spowiedź publiczna, szczere kajanie się urbi et orbi!...
Umilkł i dotknął ręki Lejtana.
— Wsiadajmy do dorożki... Zmęczony jestem... serce mi dziś nie dopisuje... — szepnął z wysiłkiem Stawrowski ciężko oddychając.
Ernest w osłupieniu patrzył w przestrzeń.
Automatycznie zajął miejsce obok sędziego; po kwadransie wysiadł i znowu szedł nie spostrzegając, że idzie długim korytarzem, gdzie panował zaduch i mrok, słabo rozświetlony płomykiem gazowej lampy.
Weszli do jakiegoś pokoju, który na jedno mgnienie oka ożywił w Lejtanie niejasne, mimolotne wspomnienie.
Długo siedział samotny, w kapeluszu na głowie, zobojętniały już na wszystko, aż wreszcie oparł się o ścianę i zwarłszy powieki usnął.
Wszystkie myśli odbiegły go jak gdyby bezpowrotnie. Nie słyszał dzwonka telefonu w sąsied-